Dziś kolejny dłuuugi dzień przed nami – mamy do przejechania kilkaset kilometrów i parę pięknych miejsc do odwiedzenia :) Dlatego już ok. 7 rano opuszczamy Albany i jedziemy w kierunku Fitzgerald National Park. Po 3h dojeżdżamy do bram parku, gdzie czeka nas spore zaskoczenie – wjazd do parku nie wygląda tak, jak w innych parkach narodowych, które miałam okazję dotychczas odwiedzić, czyli nie ma tradycyjnej budki z park rangerem sprzedającym bilety wstępu. Tutaj obowiązuje self-service – przy tablicy informacyjnej znajdujemy krótki formularz do wypełnienia (imię, nazwisko, narodowość, numer rejestracyjny samochodu itp.), a zaraz obok małą skrzynkę, do której należy wrzucić wypełniony formularz wraz z opłatą za wjazd do parku (12$ za samochód). Robimy wszystko według instrukcji i zastanawiamy się, czy wszyscy są tak samo uczciwi i jak wyglądałoby zastosowanie takiego rozwiązania u nas, w Polsce ;)
Wjeżdżając do parku, pozostawiamy za sobą asfaltowe drogi. Mamy tutaj pierwszy raz styczność z prawdziwymi, czerwonymi drogami Australii, które często można oglądać na zdjęciach. Po przejechaniu kawałka takiej drogi zauważamy ogromne tumany kurzu i pyłu, które za nami wzbijają się w powietrze. Do tego dochodzą różne zwierzęta przebiegające przez sam środek drogi i mamy prawdziwy australijski klimat Outbacku ;) Tuż przed naszą maską pełzają węże i przechodzą jaszczurki, na szczęście udaje nam się w ostatniej chwili je omijać. W końcu – po przejechaniu ok. 50 km - docieramy do pierwszego punktu postojowego. Jest gorąco i sucho, dodatkowo pojawiają się muchy, przed którymi ostrzegano nas jeszcze w Polsce. Mamy zatem pierwszy raz okazję założyć nasz Zestaw Prawdziwego Podróżnika – kapelusze z dużym rondem oraz siatkę na głowę ochraniającą nas przed muchami. Przez kilka minut śmiejemy się z siebie, robimy zdjęcia i próbujemy się przyzwyczaić do nowych akcesoriów. Dopiero kiedy ruszamy na szlak i po drodze mijamy parę turystów z dokładnie takimi samymi siatkami na głowie, przestajemy czuć się dziwnie – jesteśmy wśród swoich! :)
Maszerujemy przez blisko godzinę aż docieramy na jedną z piękniejszych plaży, jakie miałam okazję widzieć w życiu. Plaża jest długa, ale kompletnie pusta, dookoła widać mnóstwo pięknych muszli, a piasek jest tak jasny, że bez okularów przeciwsłonecznych nie da rady normalnie funkcjonować. No i ten turkus oceanu… Robię sobie krótki spacer wzdłuż linii brzegowej i próbuję zachować ten moment w pamięci – będę go sobie przypominać w gorszych chwilach po powrocie do Polski ;)
Czas nas goni (jak zwykle), więc ze smutkiem opuszczamy „naszą” plażę i w towarzystwie much wracamy do samochodu. Następnie stajemy jeszcze w kilku punktach widokowych na klify, plaże i ocean – nigdzie jednak nie ma takiej atmosfery jak na pierwszym postoju. W ostatnim miejscu, w którym się zatrzymujemy, podobno można dostrzec wieloryby. Podobno, bo ja stoję blisko 10 minut, wpatrując się aż po horyzont w wody oceanu, ale niestety nic nie dostrzegam.
Chcąc dotrzeć do hotelu przed zmrokiem, musimy ruszać w drogę. Nie ma nawet czasu na spokojne zjedzenie obiadu – na trasie stajemy na stacji benzynowej, gdzie kupujemy dość nietypowe hamburgery, bo … z burakiem. Podobno są tutaj bardzo popularne. Jedziemy ponad 200km w kierunku Hyden, miejscowości leżącej niedaleko atrakcji jutrzejszego dnia, czyli Wave Rock. Tak się spieszymy, żeby później nie jechać po ciemku, że nie udaje nam się ominąć jaszczurki, która wyskoczyła wprost pod nasze koła :( Ostatnie pół godziny drogi jedziemy wolno, bo już zmierzcha, a nie chcemy mieć więcej zwierząt na sumieniu. W końcu jesteśmy na miejscu – możemy odetchnąć z ulgą i się zrelaksować. A jutro od rana będziemy surfować na Wave Rock :D