Po kolejnej wczesnej pobudce ruszamy w drogę do najbardziej wysuniętego na południe krańca Nowej Zelandii. Jadąc możemy podziwiać pasące się owce na polach oświetlonych dopiero co wschodzącym słońcem. Drogi są tutaj jeszcze bardziej opustoszałe niż w północnej części Wyspy Południowej (o ile mogą być jeszcze bardziej opustoszałe ;p) - przez długi czas nie mija nas żaden samochód, więcej jest tu też pól uprawnych, a więc i owiec. Robimy przystanek przy plaży i żegnamy się z Morzem Tasmana, które widzimy po raz ostatni. Następnie dojeżdżamy do punktu, gdzie tuż przy latarni morskiej wylegują się lwy morskie. Wieje tutaj bardzo silny i mroźny wiatr, więc mimo słońca i dość wysokiej temperatury jesteśmy ubrani w polary i kurtki.
Kolejny przystanek to miejsce, w którym znajduje się znak wskazujący odległość od równika i bieguna południowego. Żeby się tam dostać trzeba jednak przejść przez farmę owiec – zazwyczaj jest ona otwarta dla turystów, z wyjątkiem września, października i listopada, kiedy to ma miejsce okres godowy owiec ;) Nam udaje się jednak dojść do znaku, pod którym robimy sobie zdjęcia. Nie możemy uwierzyć, że jeszcze tak niedawno byliśmy na północnym krańcu Wyspy Północnej, a teraz znajdujemy się w południowym rejonie Wyspy Południowej Nowej Zelandii. Jesteśmy też mniej więcej w połowie odległości między równikiem a biegunem południowym! Od Antarktydy dzieli nas kilka tysięcy kilometrów, jednak wpatrujemy się w morze, jakbyśmy chcieli ją wypatrzeć ;)
Kolejne przystanki to miejsca, w których można zobaczyć występujące tylko w Nowej Zelandii pingwiny żółtookie. W niektórych punktach jest lepszy do nich dostęp (przy czym należy pamiętać, żeby zachować min. 10 m odstępu), w innych wybudowane są specjalne budki, z których można obserwować te ptaki (jednak już z większej odległości, więc trzeba chwilę poświęcić, żeby je wypatrzeć). Udaje nam się dostrzec 7 pingwinów, więc robimy im zdjęcia prawie z każdej strony i jedziemy dalej - w kierunku Dunedin.