W Dusseldorfie lądujemy o czasie, więc mam chwilę na rozwiązanie problemu z moją kartą pokładową. W trakcie całego lotu praktycznie nie spałam ani minuty, więc ciężko będzie aktywnie uczestniczyć w imprezie powitalnej w domu. Na Okęciu żegnamy się z K., która prosto z lotniska jedzie na szkolenia wprowadzające do nowej pracy – to się nazywa twarde lądowanie w rzeczywistości ;) W okrojonym składzie jedziemy zatem na Dworzec Centralny, gdzie oczekując przez ponad godzinę na pociąg, dosłownie zasypiamy na siedząco. Testuję różne metody na pokonanie obezwładniającego zmęczenia, jednak ani żucie gumy, ani przytrzymywanie opadających powiek, ani nawet poklepywanie po twarzy nie daje żadnego rezultatu. W samym pociągu nie jest lepiej – zdaję sobie sprawę z tego, że wyglądamy jak para bezdomnych, bo nieprzytomne śpimy na swoich walizkach, utrudniając przejście konduktora i podróżnych. Naprawdę wszystko mi jedno, potrzebuję tylko trochę snu...
W końcu jesteśmy!
Wysiadając z pociągu widzę najpiękniejszy obrazek, jaki mogłam sobie kiedykolwiek wymarzyć – na peronie czeka na mnie cała moja rodzina – rodzice, siostra, szwagier, pies i … nowy członek rodziny, którego (wreszcie!) mogę poznać po miesiącu od jego urodzenia. Ze wzruszenia odbiera mi mowę.
Właśnie dla takich chwil warto wracać :)