Budzę się rano i jest mi okropnie zimno. Szczękając zębami wychodzę spod kołdry i szybko zakładam na siebie kilka warstw swetrów. Jest tylko kilka stopni powyżej zera – tak, jesteśmy w Australii :P
Rozgrzewamy się gorącą herbatą i nieśpiesznie jemy śniadanie. Odsuwamy zasłony, żeby wpadło do pokoju trochę światła, i nagle stajemy oko w oko z prawdziwym, żyjącym na wolności kangurem! Znajduje się w odległości zaledwie kilku metrów od naszego domku, więc możemy dokładnie mu się przyjrzeć. Bardziej ciekawscy wychodzą na zewnątrz i próbują zwrócić na siebie uwagę kangura, żeby wyszły dobre zdjęcia. Udaje się to w 100% - kangur na nas spogląda i zaczyna kicać w naszą stronę, a ciekawscy uciekają z piskiem z powrotem do domku :P
Po tej porannej akcji wyruszamy w trasę do Great Ocean Road. Wyjeżdżając z Grampians National Park, skręcamy w drogę oznaczoną znakiem „Uwaga: kangury”. Po chwili okazuje się dlaczego – kangury i ich mniejsze wersje – wallabies – wskakują nam prosto pod maskę samochodu. Udaje nam się tak manewrować, żeby żadnego nie mieć na sumieniu, za wyjątkiem jednego wallabie, którego prawdopodobnie przejechaliśmy po ogonie. Dalszą drogę spędzamy na skanowaniu otoczenia – ja jako pilot obserwuję lewą i prawą stronę, a kierowca centralną część jezdni ;-)
Great Ocean Road jest jedną z największych australijskich atrakcji ze względu na zapierające dech w piersiach widoki. Co kilka lub kilkanaście kilometrów znajdują się punkty widokowe, dlatego trzeba odpowiednio rozplanować sobie tę trasę. My niestety za dużo czasu spędzamy na początku trasy, zatrzymując się praktycznie na każdym punkcie, przez co koniec trasy przejeżdżamy już bez przystanków, żeby zdążyć przed zachodem słońca. Ale może od początku :)
Na Great Ocean Rd wjeżdżamy tuż za miejscowością o nazwie Port Campbell – mamy zatem do przejechania ok. 100km wzdłuż wybrzeża. Zatrzymujemy się na punktach widokowych, żeby podziwiać piękne plaże, klify i rozbijające się o nie fale. Jeden z tych punktów łączy się z dość ciekawą historią. London Bridge – bo o nim mowa – był kiedyś formacją skalną w kształcie mostu, po którym można było swobodnie przejść. Niestety most ten zawalił się w 1990 roku, odcinając od brzegu parę turystów, która zdążyła przejść na drugą stronę. Szczęśliwie turyści zostali uratowani, gdy eskortowano ich na brzeg helikopterem, a od tego momentu London Bridge można zobaczyć tylko z pewnej odległości.
Głównym punktem trasy Great Ocean Road jest Dwunastu Apostołów, czyli grupa siedmiu wapiennych ostańców skalnych (pozostałe pięć już się zawaliło). Widoki są nieziemskie, jedne z piękniejszych, jakie widziałam w życiu. Niestety proporcjonalnie do atrakcyjności danego miejsca, rośnie liczba turystów – każdy chce bowiem mieć zdjęcie na tle tego słynnego widoku. Robimy więc pamiątkowe fotki, chłoniemy piękno tego miejsca i ruszamy dalej – kierunek: Cape Otway. Znajduje się tam las eukaliptusowy, w którym na każdym kroku można spotkać żyjące na wolności koale (podobno kiedyś było ich tak dużo, że na przełomie 2013 i 2014 roku wybito blisko 700 koali*). Przejeżdżamy przez las i próbujemy wypatrzeć z samochodu jakąkolwiek włochatą kulkę na drzewie, niestety bezskutecznie. Dojeżdżamy na sam koniec półwyspu, gdzie znajduje się latarnia morska, i zawracamy. Tym razem próbujemy wjechać bardziej w głąb lasu i to jest strzał w dziesiątkę. Spacerujemy z zadartymi w górę głowami i co chwilę wskazujemy sobie wzajemnie kolejne siedzące na drzewach misie koala. Wydaje mi się to takie nierealne – nawet nie przeszło mi przez myśl, że będę kiedykolwiek w otoczeniu tylu żyjących na wolności koali! W lasku spędzamy blisko godzinę, ale nie możemy się powstrzymać, żeby nie wypatrywać kolejnych okazów. Większość z nich głęboko śpi między konarami drzew, udaje nam się jednak być świadkami prawdziwego „mruczenia” koali, które jest podobne do ryczenia jelenia – nigdy bym nie pomyślała, że te małe, słodkie misie mogą wydawać takie dźwięki! Ten miś musiał być ewidentnie z czegoś niezadowolony ;-)
Słońce chyli się ku zachodowi, czas więc ruszać w drogę - do przejechania mamy jeszcze spory odcinek z powrotem do Melbourne. Na miejsce dojeżdżamy po godz. 22:00, więc część trasy musieliśmy „nielegalnie” przebyć po ciemku. Tradycyjnie już mamy spore problemy z parkowaniem, ale ostatecznie udaje nam się znaleźć miejsce parkingowe (niestety odpłatne). Do tego już w samochodzie źle się czułam, ale dopiero po przyjeździe do hotelu zaczęłam w pełni odczuwać skutki chłodnego poranka w Grampians NP. Mam nadzieję, że to tylko chwilowa niedyspozycja, a nie kilkudniowa choroba. W przeciwnym przypadku będę chyba pierwszą osobą, która przeziębiła się na wakacjach w Australii :P
_________________
* Więcej informacji o tej akcji tutaj: http://www.telegraph.co.uk/news/worldnews/australiaandthepacific/australia/11448637/Close-to-700-koalas-killed-by-authorities-in-Australia-because-of-overpopulation.html