Po krótkiej nocy (spaliśmy tylko jakieś 4,5h), pakujemy walizki i przygotowujemy się na pierwszy z pięciu przelot wewnętrzny. Kolejny przystanek to Melbourne! Choć na mapie Australii odległość między Sydney a Melbourne wydaje się niewielka, w rzeczywistości wynosi ok. 700 km, a sam lot trwa blisko 1,5h.
Wysiadając z samolotu momentalnie odczuwamy drastyczną zmianę temperatur – z 35-stopniowego upału w Sydney trafiamy do prawdziwie wiosennego, zaledwie 12-stopniowego Melbourne. Od razu wyciągamy ciepłe swetry i zakładamy je na siebie warstwami. Na lotnisku w ekspresowym tempie wypożyczamy samochód i ruszamy w kierunku Grampians National Park. Mamy przed sobą kilkugodzinny przejazd, dlatego robimy krótki przystanek w Ballarat – miasteczku poszukiwaczy złota. Choć widok przechadzających się ulicami poprzebieranych ludzi na pewno byłby ciekawy, to ceny za wstęp są zbyt odstraszające. Ostatecznie na wejście decyduje się tylko jedna osoba z naszej trójki, a reszta w tym czasie jedzie do sklepu, żeby uzupełnić zapasy żywieniowe. Właśnie w tym momencie siadam za kierownicą po prawej stronie i po raz pierwszy prowadzę samochód w Australii. Powiem tak - przejechanie 10 km do sklepu i z powrotem kosztuje mnie sporo nerwów. Z drugiej strony jednak stwierdzam, że nie jest tak źle jak przed pierwszą jazdą w Nowej Zelandii, kiedy przez pół nocy zastanawiałam się, jak wjeżdża się na rondo w ruchu lewostronnym ;-)
Tymczasem po powrocie ze sklepu ruszamy dalej i około godz. 17:00 dojeżdżamy wreszcie do Grampians National Park. Niestety mamy niewiele czasu przed zachodem słońca (jazda po zachodzie jest zabroniona przez wypożyczalnie samochodów ze względu na pojawiającą się na drodze zwierzynę). Robimy zatem tylko kilka przystanków przy punktach widokowych, ale jest coraz zimniej, temperatura spada do 10 stopni, a do tego wieje silny wiatr. Modlę się w duchu, żeby jak najszybciej znaleźć się w ciepłym miejscu. Tę noc spędzamy w domku kempingowym – a przynajmniej tak nam się wydaje… Okazuje się, że to, co z zewnątrz wygląda na niewielki, skromny domek, w środku ma 2 sypialnie, łazienkę z wanną i prysznicem, kominek, sofę, fotele i w pełni wyposażoną kuchnię. A dodatkowo jest darmowe wifi, co w warunkach australijskich jest ewenementem – w hotelach zazwyczaj pobierana jest dodatkowa opłata w wysokości kilku lub kilkunastu dolarów za dzień. Wieczór spędzamy zatem zgrywając zdjęcia, zdając relację z pierwszych dni w Australii rodzinie i znajomym i odpoczywając przed kominkiem po wyczerpującym dniu. Bierzemy gorący prysznic i w łóżkach jesteśmy już po godz. 22:00.
A jutro jedna z największych australijskich atrakcji - Great Ocean Road!