Kolejnego dnia wyruszamy z Auckland o świcie, bo mamy przed sobą długą drogę i mnóstwo atrakcji. O godzinie 7 wjeżdżamy na Mt Victoria, aby ostatecznie pożegnać się z Auckland, które w promieniach wschodzącego słońca wygląda bajecznie. Pojawiają się pierwsi rowerzyści i osoby uprawiające jogging (podobno Nowozelandczycy mają problemy z otyłością, jednak w ogóle tego nie widać – wszędzie ludzie biegają, spacerują i aktywnie spędzają czas), ale poza tym panuje cisza. Atmosfera jest magiczna, miasto budzi się do życia, słowem - chciałoby się spędzić tam pół dnia, ale musimy ruszać w dalszą drogę.
Docieramy do Ogrodów Hamiltońskich, które podzielone są na bloki tematyczne i można w nich obejrzeć między innymi styl maoryski, włoski, japoński czy angielski. Po godzinie szybkiego zwiedzania ogrodów jedziemy w dalszą drogę – do Jaskiń Waitomo, które słyną z zamieszkujących je świetlików. Organizowane są specjalne wycieczki z przewodnikiem, podczas których można zejść w dół jaskini i obejrzeć z bliska stalaktyty i stalagmity. Na nasze szczęście trafiamy na małą grupę i wspaniałego przewodnika, który oprócz opowiadania ciekawych historii o Waitomo, śpiewa piękną pieśń maoryską, aby pokazać, jak dobrze rozchodzi się dźwięk w jaskini. Chcemy, żeby ta magiczna chwila trwała jak najdłużej, jednak czas na kolejny etap wycieczki – przepłynięcie podziemnej rzeki, która znajduje się wewnątrz jaskini. Wsiadamy do łódek, które łudząco przypominają te z Hogwartu (trudno mi znaleźć inne porównanie ;)) i płyniemy w ciszy, po ciemku, oglądając świecące nad naszymi głowami świetliki. Po chwili wypływamy z jaskini i wysiadając z łódki nie możemy przyzwyczaić się do dziennego światła. To była zdecydowanie jedna z najbardziej magicznych chwil w trakcie naszego wyjazdu.
Następnie ruszamy w dalszą drogę i docieramy do Otorohangi – miasta kiwi. Znajdują się tam pomniki wzniesiona ku czci ptaka kiwi oraz Dom Kiwi, który jest opisywany jako najlepsze miejsce do jego obserwacji w całej Nowej Zelandii. Ciekawostką jest to, że mało który Nowozelandczyk widział w swoim życiu ptaka kiwi, ponieważ prowadzą one nocne życie, więc w ciągu dnia ciężko je wypatrzeć. Niestety nie mamy czasu na zwiedzanie Domu Kiwi, robimy jedynie zdjęcia pod pomnikami i jedziemy dalej – do miasteczka o nazwie Rotorua. Miasto to jest uważane za stolicę zjawisk geotermalnych – gorących źródeł, gejzerów, bulgoczących błot oraz unoszącego się wszędzie (!) zapachu siarkowodoru. Mieszkańcy jednak nic sobie z tego nie robią – szokuje nas widok unoszącego się ze studzienek przy niektórych domach charakterystycznego dymu o wiadomym zapachu ;)
Wieczorem wybieramy się na kolację maoryską. Do pobliskiej wioski maoryskiej zabiera nas autokar prowadzony przez kierowcę-Maorysa, który uczy nas po drodze podstawowych słów po maorysku oraz tłumaczy nam, jak mamy zachowywać się po dotarciu na miejsce. Dowiadujemy się między innymi, co oznaczają słowa kia ora i haka. Kia ora może oznaczać zarówno pozdrowienie, pożegnanie, jak i podziękowanie, jednak często tłumaczy się je jako zwykłe „cześć”. Haka natomiast to tradycyjny taniec maoryski, który był wykonywany przez wojowników przed bitwą i miał na celu odstraszenie przeciwników między innymi dzięki charakterystycznemu wybałuszaniu oczu. Ciekawostką jest też to, że również współcześnie taniec ten jest wykonywany przed każdym meczem przez nowozelandzką drużynę rugby - All Black (polecam obejrzeć sobie filmiki na yt, robią wrażenie - np. tu: http://www.youtube.com/watch?v=IQm5K1gPycI).
Gdy docieramy na miejsce następuje tradycyjne powitanie maoryskie, które polega na delikatnym zetknięciu się nosami z wodzem plemienia. Później możemy obejrzeć krótki pokaz tradycyjnych tańców i śpiewów maoryskich, po którym zostajemy oficjalnie zaproszeni do wejścia do wioski. W środku poszczególni mieszkańcy wioski demonstrują różne aspekty kultury maoryskiej (m. in. taniec haka), a turyści są zachęcani do wzięcia czynnego udziału w pokazach. Kolejna część wieczoru to występ artystyczny obejmujący taniec i śpiew maoryski, który jest tak magiczny, że po raz drugi w ciągu tego dnia chcemy zatrzymać czas w miejscu. To chyba jest ten moment, kiedy zakochujemy się w Nowej Zelandii, która jest tak różnorodna, piękna, unikalna i po prostu kompletnie odmienna od Polski ;)
Pokaz niestety dobiega końca i następuje ostatnia już część wieczoru, czyli kolacja! Serwowane są różne rodzaje potraw, jednak na uwagę zasługuje hangi (czyli pieczone w ziemi pod specjalnym przykryciem mięso i warzywa), jagnięcina oraz deser Pavlovej, z której słynie Nowa Zelandia (Nowozelandczycy twierdzą, że wymyślili przepis na Pavlovą, jednak ku ich niezadowoleniu Australijczycy mają na ten temat dość odmienne zdanie ;p). Po obfitej uczcie i napełnieniu w nadmiernym stopniu naszych żołądków wieczór maoryski dobiega końca. Jesteśmy zachwyceni, szczęśliwi i chcemy więcej! Czas jednak wracać do hotelu i odpocząć przed kolejnym dniem pełnym atrakcji…