Kolejny dzień znowu rozpoczynamy wcześnie, bo już po godz. 7 rano opuszczamy Nelson. Czeka nas długi przejazd, jednak po drodze znajduje się wiele atrakcji, przy których się zatrzymujemy. Pierwszą z nich jest najdłuższy w Nowej Zelandii wiszący most, którym można się przejść po opłaceniu 5$ od osoby. Trzeba przyznać, że most nie jest zbyt stabilny, a szczególne wyzwanie stanowi wymijanie ludzi nadchodzących z przeciwka. Most ten wisi nad rzeką, więc zaczynam ze szczególną uwagą pilnować kluczyków od samochodu, które trzymam w kieszeni ;) Zadowoleni wracamy do samochodu i ruszamy dalej.
Kolejny przystanek to miejsce na zachodnim wybrzeżu, gdzie z pewnej odległości można obserwować foki, które wygrzewają się na skałach albo pływają w zatoczkach. Przez dłuższą chwilę oglądamy foki, robimy im zdjęcia oraz napawamy się widokami, które nas otaczają. Pogoda znowu nam dopisuje, więc niebieski kolor morza oraz widoki pustych plaż i szerokich fal wyglądają jeszcze lepiej.
Jadąc dalej wzdłuż wybrzeża (i zatrzymując się jeszcze w kilku miejscach, które są tak piękne, że grzechem byłoby je przejechać, w ogóle się nie zatrzymując), docieramy do miejscowości o nazwie Punakaiki, znanej z tzw. Pancake Rocks. „Skały naleśnikowe” wyróżniają się tym, że składają się z cienkich warstw, które wyglądają jak ułożone na sobie naleśniki. Robimy sobie zatem krótki spacer wzdłuż wybrzeża i podziwiamy zarówno skały, jak i kolejne plaże, których chyba nigdy nie będziemy mieli dość ;)
Wracamy do samochodu i jedziemy już prosto do Franz Josef Glacier, do którego docieramy późnym popołudniem. Nie tracąc czasu na check-in w motelu, ubieramy buty trekkingowe i wybieramy się na spacer pod morenę czołową lodowca Franciszka Józefa. Niestety pogoda w Nowej Zelandii bywa bardzo zmienna, o czym zdążyliśmy się już wiele razy przekonać, jednak nadal jesteśmy zdziwieni, gdy docierając pod sam lodowiec jest nam dosyć zimno, a wiszące nisko chmury uniemożliwiają nam obejrzenie całego czoła lodowca. Widzimy jednak kawałek ośnieżonego szczytu, więc mimo to usatysfakcjonowani wracamy do samochodu i jedziemy już prosto do motelu. Na miejscu przyjmuje nas Nowozelandczyk, który od razu pyta, skąd jesteśmy. Gdy dowiaduje się, że z Polski, chce wiedzieć skąd dokładnie. Z lekkim powątpiewaniem (bo nie wierzymy, że po pierwsze – wie, gdzie leży Polska, a po drugie – zna jakiekolwiek polskie miasto) mówimy, że na zachodzie kraju leży miasto o nazwie Poznań, a wtedy on zaczyna nam opowiadać, że w zeszłym roku był w Poznaniu, ma tam kilku znajomych, widział koziołki na Starym Rynku, jadł pyszne pierogi w „Grandma’ Kitchen” (jak określił Chatkę Babuni ;p) i bigos pod samym Ratuszem. Jesteśmy w szoku i trochę nam głupio, że nie doceniliśmy naszego nowego gospodarza, który po małej pogawędce daje nam darmowy kod do wifi i żegna się z nami po polsku. Do końca dnia nie może nas opuścić jedna myśl - świat jest taki mały!