Nareszcie doczekałyśmy się lotu! O godz. 6:15 wkraczamy na pokład samolotu i na dłuższą chwilę żegnamy Wschodnie Wybrzeże – wrócimy tu jeszcze na sam koniec naszych podróży. Lot z Bostonu do Los Angeles (z przesiadką w Phoenix) trwa ok. 8h i w południe jesteśmy już na Zachodnim Wybrzeżu. Podczas lotu walczę ze zmęczeniem, a za oknem są tak piękne widoki, że nie chcę tracić ani chwili na sen. Mijamy coś, co wygląda jak Wielki Kanion, więc usiłuję przypomnieć sobie mapę Stanów i ustalić, czy jest to prawdopodobne. Największe wrażenie jednak robi na mnie samo LA – kiedy podchodzimy do lądowania widzę jakie to miasto jest OGROMNE i mam wrażenie, że gęstwina uliczek i domów jednorodzinnych nigdy się nie skończy. W oddali widzę wieżowce Downtown oraz mały napis „Hollywood”, który jest prawie niewidoczny przez unoszący się nad miastem smog. Kiedy lądujemy w LAX nie mogę uwierzyć, że znowu tu jestem – dokładnie rok temu obiecałam sobie, że kiedyś jeszcze tu wrócę i oto jestem!
Po wylądowaniu cofamy wskazówki w zegarkach o kolejne 3h, więc różnica czasu w stosunku do Polski to teraz 9h. Walizki szczęśliwie docierają do LA razem z nami, więc zadowolone udajemy się na przystanek autobusowy. Niestety musimy dość długo czekać, jednak dzięki temu możemy się dokładnie rozejrzeć dookoła. Moje pierwsze spostrzeżenie to fakt, że chyba jeszcze nie widziałam tak zatłoczonego i zakorkowanego lotniska. LAX jest ogromne – sam wyjazd z lotniska zajmuje nam jakieś 20 min. Na Union Station docieramy po ponad 40 minutach i tutaj pojawia się pierwsza ciekawostka. Otóż przez całą podróż autobusem zastanawiałyśmy się w którym momencie będziemy musiały zapłacić za podróż – przy wejściu nie było żadnego biletomatu, a kierowca również nie był zainteresowany zainkasowaniem od nas opłaty. Kiedy wysiadamy okazuje się jednak, że aby odzyskać swoje walizki, musimy pokazać kierowcy bilet, który należy zakupić w znajdującej się nieopodal budce (płatność tylko kartą!). Po dość sprawnym załatwieniu sprawy, docieramy na stację metra i linią czerwoną udajemy się do Hollywood. Na stacji metra znajdującej się tuż przy Hollywood Blvd spotykamy się z trzecią uczestniczką naszej wyprawy, a ja nie mogę uwierzyć, że od naszego pożegnania w Polsce i powiedzeniu „do zobaczenia w LA” minęło już blisko 2,5 miesiąca!
Tymczasem przedzieramy się z naszymi walizkami przez tłum turystów, mijamy Marilyn Monroe, która reklamuje Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds i wreszcie docieramy do naszego mieszkania. Nie śpimy w hotelu, hostelu ani nie korzystamy z couchsurfingu – wynajmujemy za to pokój w samym sercu Hollywood za niewielkie pieniądze, a wszystko dzięki stronie airbnb.com. Ogłaszają się tam lokalni mieszkańcy, którzy udostępniają pokój, a nawet całe mieszkanie za odpowiednią opłatę. Szczególnie opłacalne staje się to w przypadku dużej grupy osób chcących wynająć pokój (czyli nas :)), bo cena wynajmu z reguły nie zależy od liczby osób (lub jest niewielka dopłata za kolejne osoby).
Poznajemy naszego gospodarza, który jak większość osób w LA, wita nas śnieżnobiałym uśmiechem. Rozpakowujemy nasze bagaże, a następnie udajemy się na spacer po Walk of Fame i robimy podstawowe zakupy na kolejne dni. Zmiana czasu, brak snu i ogólny jet lag daje się nam we znaki, dlatego już o godz. 21 kładziemy się do łóżek i zbieramy siły na kolejne dni w Mieście Aniołów… :)