Kolejnego dnia opuszczamy już Miami - o godz. 11 wsiadamy do Megabusa (udało nam się kupić bilety za 1$ :)) i jedziemy w kierunku Orlando. Przejazd zajmuje nam ok. 5h, ale dzięki temu możemy nadrobić zaległości w kontaktach z rodziną, zgrać zdjęcia z aparatu czy po prostu się przespać ;) Kiedy w końcu dojeżdżamy na miejsce, od razu odczuwamy zmianę temperatury – jeśli w Miami jeszcze było znośnie, to w Orlando nie da się oddychać, jest zdecydowanie za duszno i zbyt gorąco. Nie pomaga również fakt, że musimy taszczyć nasze 20-kilogramowe walizki. Po 30-minutowej podróży autobusem w końcu udaje nam się dotrzeć do naszego domku nad jeziorem, który wynajęłyśmy przez stronę airbnb.com. Gospodarz domu zaoferował nawet, że podwiezie nas z przystanku autobusowego, mimo że jest to kwestia przejścia 10 minut pieszo. Następnie korzystając z okazji, że mamy swoją kuchnię do dyspozycji, wybieramy się na zakupy do Walmarta i robimy pierwszy od 3 miesięcy normalny, lekki obiad, który nie ocieka tłuszczem, jak to wygląda w przypadku większości amerykańskich dań. W drodze powrotnej ze sklepu trafiamy w sam środek takiej ulewy, że dosłownie każda część naszej garderoby jest mokra. Resztę wieczoru zatem spędzamy, susząc nasze ubrania, pałaszując różne przyrządzone przez nas dania i oglądając film, czyli pełen chill-out :)