Budzę się zmęczona, jakbym w ogóle nic nie spała. Pół godziny dochodzę do siebie i próbuję przekonać się do wstania. W końcu jednak wizja zobaczenia pierwszych australijskich plaż powoduje, że zwlekam się z łóżka.
Śniadanie jemy w tej samej kafejce co wczoraj, tym razem próbujemy muesli z marakują (ang. passionfruit), która – jak się później okaże – jest bardzo popularnym owocem w Australii. Następnie przechodzimy w okolice Hyde Park, spacerujemy po szerokich alejkach i dopiero gdy zatrzymujemy się przy fontannie, dostrzegamy, że coś jest nie tak. Chodzi o księżyc. Przyzwyczajeni do tradycyjnego (dla nas) widoku rogala, oświetlonego od dołu, czujemy się nieswojo, widząc go obróconego o 180 stopni, z oświetloną górną częścią. Dziwne uczucie, ale w końcu jesteśmy na półkuli południowej i stoimy niejako do góry nogami w stosunku do Polski :P
Nie zagłębiając się za bardzo w tajemną wiedzę astronomiczną, kierujemy nasze kroki do wypożyczalni Europcar. Jest to pierwsze z pięciu wypożyczeń samochodów w Australii. Niestety okazuje się, że czekają nas dodatkowe opłaty związane z moim wiekiem (poniżej 25 lat), których wcześniej nie przewidzieliśmy. Nie ma znaczenia również fakt, że 25. urodziny mam dokładnie za 3 tygodnie. Naliczona zostaje dodatkowa opłata w wysokości kilkunastu dolarów za 1 dzień i nasze negocjacje z przedstawicielem Europcaru w niczym nie pomagają. W końcu jednak ruszamy w pierwszą trasę po Australii – oczywiście po lewej stronie jezdni.
I teraz pytanie: jak można rozpoznać, że za kierownicą auta siedzi obcokrajowiec? Kiedy przy skręcie zamiast kierunkowskazów włącza wycieraczki – otóż w krajach, w których obowiązuje ruch lewostronny, znajdują się one po drugiej stronie kierownicy. I to właśnie z tym mamy największy problem. Jeśli chodzi natomiast o samą jazdę po lewej stronie, to gdy wjedzie się już na odpowiedni pas (powtarzając w myślach jak mantrę „jedź po lewej stronie, jedź po lewej stronie” ;-)), nie ma większego problemu. Z drugiej strony, mamy już w tym małe doświadczenie, bo blisko 2 lata temu jeździliśmy po Nowej Zelandii, w której również obowiązuje ruch lewostronny.
Nasz program na dziś obejmuje plaże Sydney oraz Akwarium. Najpierw zmierzamy w kierunku Bondi Beach. Dojazd na miejsce jest bardzo stresujący ze względu na to, że akurat tego dnia w Australii wypada Święto Pracy, więc dookoła jest mnóstwo samochodów i pieszych, są korki i mamy spore problemy z parkowaniem. Po ok. 40 minutach jazdy wzdłuż wybrzeża udaje nam się znaleźć wolne miejsce parkingowe – tuż przy cmentarzu ;-) Zostawiamy samochód i ruszamy na spacer po wybrzeżu klifowym, z którego mamy idealny widok na fale, morze i plaże. Jest gorąco, temperatura sięga ok. 30 stopni, co znowu mnie zaskakuje – przecież miała być wiosna! Na samej Bondi Beach możemy podziwiać wyczyny surferów, korzystających z pierwszych ciepłych dni.
Czas nas goni, więc wracamy tą samą drogą do auta i jedziemy do Akwarium. Mamy tutaj styczność z pingwinami, rekinami, rybami-piłami, płaszczkami i przeróżnymi kolorowymi rybami. Myślałam jednak, że przejście przeszklonym tunelem, kiedy nad głową przepływają różne morskie stworzenia, zrobi na mnie większe wrażenie. Myślę, że jest to wynik porównania z Nową Zelandią - w zeszłym roku będąc w Auckland również odwiedziliśmy Akwarium i muszę stwierdzić, że to nowozelandzkie wypada zdecydowanie lepiej.
Następnie pędzimy dalej, żeby przed zachodem słońca zobaczyć jeszcze oddaloną o prawie 20km Manly Beach. Warto zaznaczyć, że znajdujemy się we wschodniej części Australii, zatem nie ma typowego dla nas zachodu słońca nad morzem – słońce zachodzi dokładnie po drugiej stronie ;) Mimo to siadam na plaży i chłonę wszystko to, co mnie otacza – obserwuję ludzi, podziwiam zmieniające się kolory nieba, wdycham morskie powietrze. Zastanawiam się też, czy mieszkańcy Sydney (albo w ogóle Australii) zdają sobie sprawę z tego, dla ilu ludzi przyjazd tutaj jest spełnieniem marzeń. Czy wiedzą, że to, co dla nich jest codziennością, dla nas jest (prawie) nieosiągalne?
W refleksyjnym nastroju jemy późny obiad (pierwsze fish&chips, czyli standardowe danie w Australii składające się ze smażonej ryby i frytek), po czym wracamy do centrum Sydney. Nawigacja prowadzi nas naokoło, więc zamiast od północy, wjeżdżamy do miasta od strony zachodniej, i zamiast 30 minut, spędzamy w aucie ponad godzinę. Po dotarciu pod hotel mamy tradycyjnie problem z zaparkowaniem samochodu. Nie pomagają nam w tym również oznaczenia na znakach drogowych informujących o miejscach parkingowych. Dopiero zapytany przez nas ochroniarz pobliskiego sklepu wyjaśnia nam zasady: i tak np. znak „1/2P” oznacza, że możemy zaparkować maksymalnie na pół godziny, a np. „2P” – na 2 godziny. To jednak nie wszystko, bo pod taką informacją na znakach zazwyczaj pojawiają się godziny, w których te zasady obowiązują, oraz strzałki wskazujące odkąd można parkować. Rozszyfrowanie tych znaków zajmuje nam na początku przynajmniej kilka minut, a decyzja o tym, czy można w danym miejscu parkować, czy nie, poprzedzona jest kilkuminutową dyskusją ;-)
W końcu jednak docieramy do naszego pokoju i – tradycyjnie już – prysznic, wifi i spać.
A następnego dnia spełnię swoje kolejne marzenie - zobaczę na własne oczy misia koalę :-)