Tradycyjnie wstajemy wcześnie i jemy przygotowane przez nas śniadanie – jogurt o smaku mango z muesli i marakują. Marakuja to zresztą bardzo popularny tutaj owoc, dodaje się go do wszystkiego - deserów, lodów, drinków itd. W Polsce niestety jest praktycznie niedostępny :(
Na sam początek dnia wjeżdżamy na wzgórze, skąd rozpościera się widok na Alice Springs aż po horyzont (a właściwie aż po pasmo górskie McDonell Ranges). Jest to dosyć małe miasteczko, które żyje głównie z turystyki – jest bazą wypadową do Uluru/Ayers Rock, oddalonego o ok. 500km, czyli - jak na Australię – całkiem niedaleko ;) Również my wybieramy się w tamtym kierunku, po drodze zatrzymując się w Kings Canyon. Na miejsce można dojechać albo zwykłą autostradą, albo ciekawszą trasą, która przez ok. 150km wiedzie nieutwardzoną, szutrową drogą. Czas przejazdu jest podobny, dlatego dla urozmaicenia dzisiejszego dnia wybieramy drugą opcję, czyli Larapinta Drive. Trasa jest bogata w ciekawe miejsca, dlatego po drodze zatrzymujemy się w kilku z nich. Pierwszy przystanek robimy w Ochre Point, gdzie znajdują się różnokolorowe skały. Widzimy żółte, zielone i czerwone warstwy kamieni, które tworzą ciekawą mozaikę. Wyglądają jak pomalowane pędzlem, tymczasem jest to całkowicie naturalne zjawisko.
Drugim miejscem, w którym robimy dłuższą przerwę, jest Glen Helen. Jest to dość niepozorne miejsce, więc decyzję o zatrzymaniu się w nim podejmujemy chwilę wcześniej. Znajduje się tu piękny kanion z małym jeziorkiem, w którym można się wykąpać. Trasa najpierw biegnie mocno pod górę, a następnie w drodze powrotnej wiedzie już dnem kanionu. Widoki są zaskakująco piękne – nie spodziewaliśmy się, że zrobi na nas aż takie wrażenie, to miał być po prostu krótki postój przed dłuższym przejazdem do Kings Canyon. Tymczasem w Glen Helen spędzamy ponad 1,5h i jesteśmy zachwyceni! Co prawda przeżywamy chwilę grozy, gdy w połowie trasy gubimy drogę, a gdy ją w końcu znajdujemy – okazuje się, że wiedzie ścieżką bogatą w śliskie, ostre i nieregularne kamienie. Na szczęście cało i zdrowo wracamy na parking i ruszamy dalej.
Zatrzymujemy się jeszcze w ostatniej miejscowości przed Larapinta Drive, gdzie tankujemy bak do pełna (ceny są oczywiście odpowiednie jak na jedyną stację benzynową w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) i jemy lunch, na który składają się hamburgery, w tym jeden z mięsa wielbłąda (całkiem dobry). W końcu wjeżdżamy na początek nieutwardzonej drogi Larapinta Drive, która ciągnie się przez 154km przez całkowite pustkowie, bez żadnej stacji benzynowej, sklepu czy miejscowości po drodze. Przejazd zajmuje nam 3h, a i tak wydaje nam się, że jedziemy za szybko jak na stan tej drogi. Trzęsie nami niemiłosiernie, co chwilę wjeżdżamy w koleiny czy zaspy piasku i staramy się omijać „tarkę” na drodze. Po 50km takiej ekstremalnej jazdy mam dosyć i z ulgą miejsce za kierownicą zmieniam na miejsce pasażera. Przyjemność z prowadzenia przez kolejne 100km zostawiam drugiemu kierowcy :)
Przy drodze co chwilę widzimy znaki ostrzegające przed kangurami, wielbłądami (?!) czy po prostu nieutwardzoną jezdnią. Na samym początku minęliśmy też znak informujący, że najbliższa stacja benzynowa znajduje się dopiero za 154km. Jednym słowem – prawdziwy Outback ;) Gdyby zepsuł nam się samochód, mielibyśmy ogromny problem – nie dość, że po zmierzchu nie obowiązywałoby nas już ubezpieczenie z wypożyczalni, to mielibyśmy również przegląd wszystkich australijskich zwierząt – od kangurów, przez dzikie konie, na wielbłądach kończąc. Na szczęście (bądź nie, bo po drodze nie widzimy żadnych dzikich zwierząt) do Kings Canyon Resort dojeżdżamy bez problemów. Z ulgą opuszczamy samochód i wciąż słysząc dudnienie z przejazdu Larapinta Dr idziemy na krótki spacer dnem Kings Canyon. A już jutro z samego rana zobaczymy Kings Canyon z góry :)