Dziś - tradycyjnie już - wcześnie rozpoczynamy dzień, żeby jeszcze przed południem zdążyć przejść Kings Canyon Walk. Ze względu na panujące tutaj około południa wysokie temperatury szlak jest zamykany już o godz. 9:00. Jeśli się spóźnimy, kolejną szansę na przejście tym szlakiem będziemy mieć dopiero następnego dnia. Szczęśliwie docieramy na miejsce ze sporym zapasem czasu i tuż po godz. 7:30 rozpoczynamy 6-kilometrową trasę. Początek jest mocno zniechęcający, bo prowadzi stromo pod górę, jednak później można trochę odsapnąć i kontynuować trekking już bez takiej różnicy wzniesień. Cieszę się, że wyruszyliśmy tak wcześnie, bo nie jest jeszcze tak gorąco, a nie wyobrażam sobie wchodzić pod górę w piekącym słońcu. Much też jest jakby mniej o poranku, ale i tak jesteśmy uzbrojeni w nasz nieodłączny element garderoby, czyli siatki na insekty.
Po kilkudziesięciu minutach docieramy na docelową wysokość i… jesteśmy zachwyceni! Widoki są przepiękne, choć czujemy się dość nieswojo, widząc przepaść, od której dzieli nas zaledwie kilka metrów. Wrażenie robi stroma, zupełnie płaska ściana, która znajduje się dokładnie przed nami. Widzimy tam również małe sylwetki ludzi, którzy już kończą przejście Kings Canyon Walk – to właśnie tam rozpoczyna się odcinek trasy biegnący w dół. Mamy zatem jeszcze parę kilometrów do przejścia. Powoli zaczyna się robić coraz goręcej, a my coraz częściej sięgamy po butelki z wodą. Mamy tylko po 2l wody na osobę, podczas gdy zalecane jest zabranie 1l wody na każdy kilometr trasy, czyli w tym przypadku powinniśmy mieć ze sobą 6l wody na osobę…
Gdzieś w połowie trasy stajemy przed rozwidleniem – jedna odnoga biegnie dalej głównym szlakiem, a druga prowadzi do małego jeziorka. Pytamy przechodzących turystów, czy naprawdę na końcu trasy znajduje się woda i po uzyskaniu potwierdzenia, ruszamy w tamtym kierunku. Rzeczywiście po kilkudziesięciu minutach marszu docieramy do małego jeziorka, przy którym robimy krótką przerwę. Dołączamy do innych turystów i przysiadamy przy brzegu jeziora. Cisza, chłód i cień nie pozwalają nam rozstać się z tym miejscem przez dłuższą chwilę. W końcu jednak dajemy za wygraną – chcemy w końcu zejść ze szlaku przed największym upałem. Wracamy do rozwidlenia dróg i kontynuujemy przejście Kings Canyon Walk. Jest zaskakująco zielono jak na sam środek skalistego i wystawionego na pełne słońce kanionu. W pewnym momencie docieramy do bramki, otwieranej tylko z jednej strony (na szczęście tej naszej ;)). Z drugiej strony natomiast wisi tabliczka z informacją, że z powodu ekstremalnych temperatur dalsze przejście nie jest możliwe. Prawdopodobnie przejście szlakiem z tej strony Kanionu również należy rozpocząć przed konkretną godziną.
Tymczasem rozpoczynamy powolne zejście w dół, zaczynamy również czuć nasze zmęczone mięśnie. Po upływie niecałych 4h od wejścia na szlak jesteśmy z powrotem na parkingu. Udało się! Przeszliśmy Kings Canyon Walk :) Następnie jedziemy do hotelowej restauracji, żeby chwilę odpocząć i zjeść zasłużony lunch. Przy sąsiednich stolikach rozpoznajemy ludzi, których mijaliśmy wcześniej na szlaku – jak widać, w okolicy nie ma zbyt wielu miejsc, żeby coś zjeść. Później czeka nas 300km przejazdu do Yulary – kompleksu turystycznego leżącego tuż przy Uluru/Ayers Rock. Jest nam trochę smutno, bo to ostatni taki długi przejazd samochodem, co przypomina nam o nieuchronnym końcu całej przygody z Australią.
Po przyjeździe do resortu meldujemy się w hotelu i praktycznie od razu idziemy na zakupy. Yulara to prawdziwa baza turystyczna – oprócz miejsc noclegowych mieszczą się tutaj: supermarket, sklepy z pamiątkami, restauracje, a nawet poczta. W sklepie kupujemy między innymi świeże mango – jest przepyszne! Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak naprawdę smakuje mango, gdyż jadłam je tylko w Polsce. Podobnie jak z marakują – będzie mi brakowało tego smaku po powrocie.
W końcu wybieramy się na zachód słońca pod Uluru/Ayers Rock (Uluru to aborygeńska nazwa, Ayers Rock to jego angielski odpowiednik). Stajemy w wyznaczonym miejscu, z którego jest najlepszy widok na czerwoną skałę, a ja znowu mam to dziwne uczucie. Poczucie, że skądś już ten widok znam – ze zdjęć, pocztówek, filmów, przewodników. A teraz mam go tuż przed sobą :) Dopiero teraz też dociera do mnie, że jesteśmy w samym sercu kontynentu przy jednym z najpopularniejszych turystycznych miejsc w Australii. I powiem tylko tyle – warto było przejechać tyle kilometrów dla takiego widoku. Jest coś magicznego w tej ogromnej czerwonej skale stojącej na kompletnym pustkowiu. Można by tak stać i wpatrywać się w jej nieregularny kształt i niezwykłą fakturę w nieskończoność. Musimy jednak zostawić coś na następny dzień, dlatego wracamy do hotelowego pokoju po dniu pełnym wrażeń.
A kolejnego dnia będziemy podziwiać Uluru w promieniach wschodzącego słońca :)