Geoblog.pl    wallflower    Podróże    My Australian Dream :)    Cape Tribulation
Zwiń mapę
2015
22
paź

Cape Tribulation

 
Australia
Australia, Cape Tribulation
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 27895 km
 
Rano ze smutkiem uświadamiamy sobie, że rozpoczynamy właśnie przedostatni dzień naszej wyprawy po Australii. Te trzy tygodnie minęły zdecydowanie za szybko. Nie chcę nawet myśleć o tym, że za kilka dni czeka nas powrót do szarej rzeczywistości, a w szczególności - do pracy…
Tymczasem w hotelowym lobby poznajemy naszego przewodnika, Polkę mieszkającą na stałe w Australii, która tego dnia pokaże nam kawałek ostatniego na naszej trasie australijskiego stanu, Queensland. Wyjeżdżamy spod hotelu tuż po godz. 8:00 i wreszcie możemy się zrelaksować i odpocząć od prowadzenia/nawigowania – tym razem to nie my siedzimy za kierownicą :) Moje pierwsze wrażenia z Queensland mogę zamknąć w jednym zdaniu: jak tu zielono! Po suchym i pustynnym Interiorze czujemy się dość dziwnie wśród drzew, palm, pól uprawnych i sadów. Do tego dochodzi widok kilkunastu kangurów leniwie wylegujących się na polanie tuż przy drodze i … czuję się jak na innej planecie ;)
Zmierzamy na północ od Cairns w kierunku Cape Tribulation, po drodze zatrzymując się na przepięknej plaży tuż za Palm Cove. Ciekawostką jest to, że przy wejściu na plażę znajdują się znaki ostrzegające przed osami morskimi – wielkimi parzącymi meduzami, których jad może zabić dosłownie w kilka minut. Żeby nieco zniwelować skutki poparzeń, można skorzystać z octu, który w butelkach jest dostępny również przy wejściu na plażę. Postanawiam od tej pory nie wchodzić do wody nawet na sekundę :P
Tymczasem jedziemy dalej i po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się na degustację lodów wyrabianych z owoców z pobliskiego sadu. Droga do sklepiku prowadzi przez sam środek sadu, mamy więc możliwość przyjrzenia się z bliska egzotycznym drzewom i krzewom. Dostrzegam owoce, które wcześniej widywałam jedynie w specjalnych sklepach w Polsce (nie wspominając nawet o ich cenach), a teraz mam je na wyciągnięcie ręki. Niestety okazuje się, że tego dnia możemy spróbować lodów o 3 smakach - zrobionych ze znanych nam ananasów i malin oraz marakui, jedynego egzotycznego dla nas owocu. Mimo wszystko są przepyszne, zrobione ze świeżych produktów i idealne na tak upalny dzień jak dziś.
Następnie ruszamy w dalszą drogę, już bezpośrednio na Cape Tribulation. Przylądek słynie z tego, że łączą się w nim dwa ekosystemy – las deszczowy oraz rafa koralowa. Dodatkowo symbolem Cape Tribulation są kazuary – egzotyczne, kolorowe ptaki, osiągające nawet 170 cm wysokości, przed którymi ostrzegają nas przydrożne znaki. Na miejsce można dotrzeć tylko niewielkim promem, który zabiera zarówno pieszych, jak i zmotoryzowanych. W oczekiwaniu na prom można zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem kazuara, na wypadek gdyby nie było okazji zobaczyć go w naturze. Po przeprawie promowej jedziemy dalej zwykłą asfaltową drogą - to ciekawe, bo jeszcze kilka lat temu trzeba było mieć samochód z napędem na cztery koła, żeby przejechać przez te tereny. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę i robimy spacer w głąb lasu deszczowego. Od Cairns dzieli nas zaledwie parę godzin jazdy samochodem, a otoczenie jest zupełnie inne – znajdujemy się w samym środku dżungli, pośród ogromnych palm, zielonych paproci i lian wiszących nad naszymi głowami. Tabliczki informują nas o możliwości zobaczenia kangurów drzewnych, jednak niestety nie udaje nam się żadnego dostrzec - podobnie jak kazuarów :( Docieramy do miejsca, gdzie rafa koralowa bezpośrednio styka się z lasem deszczowym, jednak oprócz świadomości, że to miejsce jest tak unikalne w skali światowej, nie robi na nas większego wrażenia. Trafiamy jeszcze na pobliską plażę, gdzie spacerujemy wzdłuż brzegu i powoli żegnamy się z Cape Tribulation. Droga powrotna zajmuje nam blisko 3h, znowu przeprawiamy się promem na drugi brzeg i znowu mijamy przy drodze stado kangurów i wallabie. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego widoku :)
Tego dnia chcemy jeszcze choć trochę poznać Cairns, dlatego wieczorem wybieramy się na kolację do centrum. Droga z naszego hotelu prowadzi przez urokliwą promenadę otoczoną palmami i drzewami, z których sypią się piękne kwiaty – plumerie. Ten rajski obrazek zostaje zakłócony przez coś, co dostrzegamy wśród koron drzew. Są to ogromne, tłuste, brązowe…nietoperze. Tak, nietoperze, skrzeczące i wiszące na gałęziach nad naszymi głowami ;)
Na kolację zamawiamy plater z tradycyjnymi australijskimi przysmakami z mięsa emu, kangura, wallabie i krokodyla. Wieczór dopełniamy deserem Pavlovej, który jest uważany za prawdziwie australijski (choć trwa spór na ten temat z Nowozelandczykami :D). Do łóżka kładę się po godz. 23:00 i przygotowuję się psychicznie na kolejny pełen wrażeń dzień. Bo już jutro czeka nas nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedziła 12.5% świata (25 państw)
Zasoby: 120 wpisów120 15 komentarzy15 720 zdjęć720 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
15.06.2016 - 17.06.2016
 
 
02.10.2015 - 25.10.2015
 
 
12.06.2014 - 15.09.2014