Rano ze smutkiem uświadamiamy sobie, że rozpoczynamy właśnie przedostatni dzień naszej wyprawy po Australii. Te trzy tygodnie minęły zdecydowanie za szybko. Nie chcę nawet myśleć o tym, że za kilka dni czeka nas powrót do szarej rzeczywistości, a w szczególności - do pracy…
Tymczasem w hotelowym lobby poznajemy naszego przewodnika, Polkę mieszkającą na stałe w Australii, która tego dnia pokaże nam kawałek ostatniego na naszej trasie australijskiego stanu, Queensland. Wyjeżdżamy spod hotelu tuż po godz. 8:00 i wreszcie możemy się zrelaksować i odpocząć od prowadzenia/nawigowania – tym razem to nie my siedzimy za kierownicą :) Moje pierwsze wrażenia z Queensland mogę zamknąć w jednym zdaniu: jak tu zielono! Po suchym i pustynnym Interiorze czujemy się dość dziwnie wśród drzew, palm, pól uprawnych i sadów. Do tego dochodzi widok kilkunastu kangurów leniwie wylegujących się na polanie tuż przy drodze i … czuję się jak na innej planecie ;)
Zmierzamy na północ od Cairns w kierunku Cape Tribulation, po drodze zatrzymując się na przepięknej plaży tuż za Palm Cove. Ciekawostką jest to, że przy wejściu na plażę znajdują się znaki ostrzegające przed osami morskimi – wielkimi parzącymi meduzami, których jad może zabić dosłownie w kilka minut. Żeby nieco zniwelować skutki poparzeń, można skorzystać z octu, który w butelkach jest dostępny również przy wejściu na plażę. Postanawiam od tej pory nie wchodzić do wody nawet na sekundę :P
Tymczasem jedziemy dalej i po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się na degustację lodów wyrabianych z owoców z pobliskiego sadu. Droga do sklepiku prowadzi przez sam środek sadu, mamy więc możliwość przyjrzenia się z bliska egzotycznym drzewom i krzewom. Dostrzegam owoce, które wcześniej widywałam jedynie w specjalnych sklepach w Polsce (nie wspominając nawet o ich cenach), a teraz mam je na wyciągnięcie ręki. Niestety okazuje się, że tego dnia możemy spróbować lodów o 3 smakach - zrobionych ze znanych nam ananasów i malin oraz marakui, jedynego egzotycznego dla nas owocu. Mimo wszystko są przepyszne, zrobione ze świeżych produktów i idealne na tak upalny dzień jak dziś.
Następnie ruszamy w dalszą drogę, już bezpośrednio na Cape Tribulation. Przylądek słynie z tego, że łączą się w nim dwa ekosystemy – las deszczowy oraz rafa koralowa. Dodatkowo symbolem Cape Tribulation są kazuary – egzotyczne, kolorowe ptaki, osiągające nawet 170 cm wysokości, przed którymi ostrzegają nas przydrożne znaki. Na miejsce można dotrzeć tylko niewielkim promem, który zabiera zarówno pieszych, jak i zmotoryzowanych. W oczekiwaniu na prom można zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem kazuara, na wypadek gdyby nie było okazji zobaczyć go w naturze. Po przeprawie promowej jedziemy dalej zwykłą asfaltową drogą - to ciekawe, bo jeszcze kilka lat temu trzeba było mieć samochód z napędem na cztery koła, żeby przejechać przez te tereny. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę i robimy spacer w głąb lasu deszczowego. Od Cairns dzieli nas zaledwie parę godzin jazdy samochodem, a otoczenie jest zupełnie inne – znajdujemy się w samym środku dżungli, pośród ogromnych palm, zielonych paproci i lian wiszących nad naszymi głowami. Tabliczki informują nas o możliwości zobaczenia kangurów drzewnych, jednak niestety nie udaje nam się żadnego dostrzec - podobnie jak kazuarów :( Docieramy do miejsca, gdzie rafa koralowa bezpośrednio styka się z lasem deszczowym, jednak oprócz świadomości, że to miejsce jest tak unikalne w skali światowej, nie robi na nas większego wrażenia. Trafiamy jeszcze na pobliską plażę, gdzie spacerujemy wzdłuż brzegu i powoli żegnamy się z Cape Tribulation. Droga powrotna zajmuje nam blisko 3h, znowu przeprawiamy się promem na drugi brzeg i znowu mijamy przy drodze stado kangurów i wallabie. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego widoku :)
Tego dnia chcemy jeszcze choć trochę poznać Cairns, dlatego wieczorem wybieramy się na kolację do centrum. Droga z naszego hotelu prowadzi przez urokliwą promenadę otoczoną palmami i drzewami, z których sypią się piękne kwiaty – plumerie. Ten rajski obrazek zostaje zakłócony przez coś, co dostrzegamy wśród koron drzew. Są to ogromne, tłuste, brązowe…nietoperze. Tak, nietoperze, skrzeczące i wiszące na gałęziach nad naszymi głowami ;)
Na kolację zamawiamy plater z tradycyjnymi australijskimi przysmakami z mięsa emu, kangura, wallabie i krokodyla. Wieczór dopełniamy deserem Pavlovej, który jest uważany za prawdziwie australijski (choć trwa spór na ten temat z Nowozelandczykami :D). Do łóżka kładę się po godz. 23:00 i przygotowuję się psychicznie na kolejny pełen wrażeń dzień. Bo już jutro czeka nas nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej!